Kokolitofory - mali bohaterowie mórz i oceanów

Kokolitofory (Coccolithophores), to tajemnicze morskie żyjątka, które wpływają na klimat na Ziemi bardziej niż Wam się wydaje.

Ciepłe bajorko Darwina

Wygląda na to, że Darwin i tym razem miał rację. Ciepłe bajorka w pobliżu źródeł hydrotermalnych są lepszym środowiskiem do powstania życia niż okolice dna oceanów w pobliżu tzw. ventów

Mech i wielkie wymieranie

Pierwsze mchy pojawiły się na lądzie w ordowiku. Uruchomiona przez nie reakcja hydrolizy krzemianów doprowadziła do zlodowacenia i wielkiego wymierania.

Zagłuszanie oceanu

Ocean pełen jest dźwięków. Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów i odgłosy zwierząt. Coraz częściej jednak słychać hałas ludzkich urządzeń. Hałas, który zabija wieloryby.

Kleszcze i niesporczaki w kosmosie

Nie są tak odporne jak bakterie, a jednak. Niesporczaki i kleszcze są w stanie przetrwać podróż międzygwiezdną i zasiedlić kosmos.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Promosaurus - poradnik promocji nauki

Od kilku miesięcy należę do grona wybrańców - posiadaczy drukowanego egzemplarza "Promosaurusa - poradnika promocji nauki" wydanego pod redakcją Piotra Żabickiego i Edyty Giżyckiej przez Centrum Innowacji, Transferu Technologii i Rozwoju Uniwersytetu (CITTRU) działające na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pora zatem na kilka słów tytułem recenzji.

Tak więc mam w ręku poradnik i nie wiem czy najpierw go czytać czy poić nim oczy. "Promosaurus" pod względem edytorskim nawiązuje do znanego już z wydań NIMB-a charakterystycznego składu tekstu i oprawy graficznej. Ma zatem wyrazisty styl, który już chyba na zawsze będę kojarzył z CITTRU. To niewątpliwa zaleta i jednocześnie pierwszy ważny przekaz dla popularyzatorów nauki - "po pierwsze primo" macie przykuwać uwagę! I to się "Promosaurusowi" z pewnością udało.

Dzieło chętnie bierze się do ręki i mimowolnie zaczyna kartkować. Temu typowi mimowolnych czytaczy odpowiada po części skład tekstu, w którym jest mnóstwo insertów, które, umieszczone na marginesach, przykuwają wzrok i przekazują kondensat całości strony. Przy tej okazji doceniłem wartość elektronicznej wersji poradnika, w której można bezpośrednio kliknąć w linki internetowe i zobaczyć treść odsyłacza. W wersji papierowej, kilkulinijkowy link z nieoczywistym ciągiem znaków jest raczej bezużyteczny. Aż się prosi, żeby umieścić przy nich kody kreskowe np. typu Aztec.

No, ale widocznie redakcja uznała, że "Promosaurus" dystrybuowany będzie głównie w internecie, więc problemu oczywiście nie ma. Dotyczy to także, maławej czcionki w insertach w stopce, która w wersji papierowej jest na granicy rozdzielczości mojego nieuzbrojonego oka. Ponieważ jednak mam dostęp do obu wesji poradnika, wypada zauważyć, że najlepiej korzysta mi się z niego naprzemiennie - czytająć wydruk i klikając na linki w wersji pdf.

Pora zatem na treść. "Promosaurus" skierowany jest do naukowców i studentów, jak we wstępie zaznacza Piotr Żabicki. Wstęp okraszony jest obrazkiem ichtiostegi i wspomnieniem z wizyty w Muzeum Ewolucji i, jak mniemam, stąd nazwa przewodnika. Skojarzenie oczywiście bardzo luźne, ale może stanowić formę kampanii promocyjnej. Parę dni temu studenci Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi (BiNoZ) zaproponowali grę miejską "Gdzie jest BiNoZaur-Wally? Vol. 2" co jakoś skojarzyło mi się z "Promosaurusem". Jeśli udałoby się w ten deseń pociągnąć promocję pozostałych wydziałów Uniwersytetu, może wreszcie UJ pokazałoby jakiś spójny obraz łączący tak odmienne wydziały jak Chemię i Filologię czy Prawo i Administrację.
Wróćmy jednak do poradnika, gdzie zespół autorski jest tak zróżnicowany jak wydziały na Uniwersytecie. Stąd też poradnik nie podaje gotowych przepisów jak promować naukę i jak odnieść sukces. Może to i dobrze, bo znamy już aż nadto poradniki typu "7 sposóbów na dobrą stronę internetową" czy "10 sposobów na zwiększenie oglądalności Twojego blogu". Efektem takich gotowców, są powtarzalne schematy, które przynoszą skutek odwrotny do spodziewanego.

Jest więc "Promosaurus" zbiorem luźnych impersji na temat promocji nauki w różnych wydaniach. Odbieram też poradnik jako zachętę do działania dla początkujących. Oczywiście, każdy z Autorów "Promosaurusa", uważa, że naukę promować należy i to jak najszerzej. Przeważają poglądy, że najlepiej promować to czym się zajmujemy osobiście. Lech Mankiewicz uważa wręcz, że [cyt.]: środowisko "popularyzatorów nauki" ma bowiem istotną słabość, która przejawia się brakiem wglądu w sedno sprawy. Jak widać, takich popularyzatorów omnibusów nie należałoby traktować serio. Cóż, wiele w tym racji, z drugiej jednak strony, w nauce pojawiły się tak wąskie specjalizacje, że przedstawianie ich szerszej publiczności jest problematyczne i odbywać się może sporadycznie. Do tego dochodzą trudności w tłumaczeniu terminów angielskich na polskie, których po prostu nie ma, bo nasi pradziadowie nie przewidzieli w swoim słowniku miejsca na odkrycia naukowe. Mamy zatem spolonizowane terminy angielskie, które są tak samo niezrozumiałe jak angielskie. Przykłady każdy może sobie sam wymyślić. Pozostaje więc tematyka na tyle ogólna, żeby była zjadliwa dla odbiorcy.

Wydaje mi się, że racji nie ma również Krzysztof Ciesielski pisząc, że mamy całkiem bogaty rynek książki popularnonaukowej. Otóż nie mamy. Wystarczy się przejść do jakiejkolwiek księgarni. Dział popularnonaukowy, jeśli w ogóle go znajdziemy, jest bardzo skromny, a często królują w nim pozycje pseudonaukowe typu "Zakazana archeologia". Wspomniany Lech Mankiewicz też widzi tę mizerię, pisząc, że wydawcy zwijają swoje redakcje naukowe, a dziennikarz naukowy, to gatunek zdecydowanie zagrożony (s. 19). Mnie kompozycja działu popularnonaukowego w księgarniach często żenowała, wskazując, że poziom edukacji w Polszcze kiepski jest. Piszę tu o dużym mieście akademickim, a jak wygląda sytuacja na prowincji? W księgarniach królują książki dla dzieci, podręczniki dotowane przez MEN oraz książki kucharskie.

Jak widać, popularyzatora nauki w Polsce czeka ciężki los. Książki i czasopisma nie sprzedają się w nakładach zapewniających zwrot kosztów, bo rynek jest zbyt mały. Prawda niestety jest taka, że promowanie czy popularyzowanie nauki w kategorii przedsięwzięcie biznesowe na polskim rynku jest bardzo ryzykowne. Dla odmiany nauka i jej popularyzacja w wydaniu anglojęzycznym może liczyć na miliard potencjalnych odbiorców. Myli się również ten, kto porównuje frekwencję na wszelkiej maści Nocach Muzeum i Naukowców z popularnością nauki. Noce Muzeów to rodzaj rozrywki, forma spędzenia wolnego czasu, która nie przeradza się w zainteresowanie nauką, a przynajmniej nie widać takiego prostego przełożenia. To jednorazowy akt. Czy jest zatem formą promowania i popularyzowania nauki? W pewnym sensie tak, ale myślę, że taką formę spełniają również "parki jurajskie", gdzie przecież nie o naukę idzie, a o komercję jedynie.

Jest w "Promosaurusie" także i o tym, by komercjalizować naukę, współpracować z biznesem, traktować naukę jak produkt, który można sprzedać. Można i tak, ale czy wtedy nauka będzie jeszcze nauką? Jakoś umknęły mi dyskusje w polskich mediach roztrząsające różnice pomiędzy wynalazczością, inżynierią a nauką. Nauką nie można sterować i niczego nakazać. Nauka to słynna już Eureka! Olśnienie! To fascynacja pozornie nieistotnym odkryciem, które z czasem nabiera praktycznego znaczenia. U źródeł każdego wynalazku leży cała seria obserwacji, prowadzonych często od starożytności. Wystarczy sięgnąć po historię elektryczności.

Naukowcem nie może być nikt, kto tego nie zrozumie lub nie doświadczył na własnej skórze. Dużo o tym w "Promosaurusie". A ja w takich wypadkach mówię o Koperniku, który zajmował się czymś na co w jego czasach kompletnie nie było zapotrzebownia, a jednak stał się dumą polskiej nauki. Podobnie Maria Curie, robiła coś co nikomu w jej czasach nie było potrzebne.

Trochę odkleiłem się od tematu, wracam więc na łono "Promosaurusa". Jeden z bardziej konkretnych tekstów, o tym jak i gdzie promować naukę w internecie napisała Ilona Iłowiecka-Tańska. Autorka zaczyna od wskazania jak promocję badań naukowych traktuje się na stronach internetowych flagowych okrętów polskiej nauki, czyli Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Warszawskiego. Przykład ten pokazuje, że promocja i popularyzacja nauki na polskich uczelniach traktowana jest jak zbędny balast. Trudno się nie zgodzić z tą tezą. Towarem na polskich uczelniach nie jest nauka tylko edukacja.


Kolejna rzecz. Pomimo tego, że "Promosaurus" zaczął się od wspomnienń z Muzeum Ewolucji, to nie ma w nim tekstu nikogo, kto reprezentowałby jakąkolwiek instytucję typu muzeum powołaną do promowania i popularyzowania nauki (oprócz CITTRU). Bardzo mnie to zastanowiło, bo przewodnik jako taki, kierowany jest do naukowców i studentów, ale w rzeczy samej instytucjonalna promocja nauki w Polsce kompletnie leży. I nie są temu winni naukowcy, a tym bardziej studenci.

Pisząc z pozycji naukowca, mam wrażenie, że zachęcając mnie do popularyzowania i promowania nauki proponuje mi się kolejną rzecz do zrobienia, a rozliczać będzie z czego innego. Nikogo nie będzie interesowało ile mam wpisów na blogu, jaką poczytność, ani ilu było słuchaczy na otwartych wykładach. Ważne będzie jakiego mam "hirsza" wg Web of Science, ile mam karentowych publikacji, grantów i wdrożeń, wypromowanych magistrantów i doktorantów. Bo po to jestem naukowcem. Uważam, że powinno być rozgraniczone promowanie i popularyzowanie nauki od jej uprawiania. Oczywiście znajdą się tacy, którzy będą świetni w jednym i drugim, niemniej jednak będą to wyjątki.

Myślę, więc, że grono odbiorców "Promosaurusa" powinno obejmować także instytucje do tego powołane. Mamy na Uniwersytecie Jagiellońskim kilka muzeów, niechaj one, z mocy swej misji będą łącznikiem pomiędzy gabinetem naukowca a publicznością. Podobną misję powinny pełnić akademickie serwisy internetowe redagowane przez powołane do tego redakcje. Jeśli wszyscy zaczniemy robić to co do nas należy, wtedy może być naprawdę dobrze.

Wiem, że wpis pełen jest dygresji odbiegających od recenzji samego poradnika. Myślę, jednak, że łatwość dostępu spowoduje, że Czytelnik sam po niego sięgnie i dowie się wielu ciekawych, przydatnych czy też polemicznych tez. I dotyczy to nie tylko tych, którzy czują, że promocja nauki to ich żywioł. "Promosaurus" wart jest tego, żeby zajrzeć do niego i zastanowić się nad sposobem promowania i popularyzacji nauki w Polsce.

Dlatego uważam, że każdy kto dotarł do końca tych wynurzeń powinien kliknąc tutaj.

wtorek, 17 grudnia 2013

Karmiące matki faworyzują synów?

Tym razem chodzi o mleko karmiących piersią matek. Okazuje się, że skład mleka różni się w zależności od płci dziecka oraz sytuacji ekonomicznej kobiety. Pod tym względem człowiek (matka) nie różni się od makaków, fok czy jeleni - uogólniając, od innych ssaków. Ma to związek, jak się wydaje, z odmienną strategią rozrodczą dorosłych już chłopców i dziewczynek oraz z ich oczekiwanym statusem społecznym. Badania porównawcze prowadzono w Kenii i USA, ale schemat jest podobny, niezależnie od tego w jakich warunkach żyją karmiące matki.
Raz bogatszy pokarm otrzymuje dziewczynka, raz chłopczyk. Jak to się ma do gender?

W Kenii matki dobrze sytuowane faworyzują swoim mlekiem synów, dając im mleko o średniej zawartości tłuszczu ok. 2.8%, podczas gdy córki dostają tylko 1.74%. Z kolei biedne kobiety mają w swoich piersiach tłustsze mleko dla dziewczynek (2.6%) a dla chłopczyków tylko 2.3%. Podobne dane uzyskano badając mleko matek w stanie Massachusetts w USA. Bogate Amerykanki faworyzują swoim mlekiem synów. To bardzo podobne wyniki, jakie uzyskano w badaniach szarych fok, czerwonych jeleni czy makaków rezus.

Cóż, wydaje się, że mechanizm takich zachowań jest głęboko zakorzeniony w ewolucji ssaków, w tym ludzi. Kiedy czasy są ciężkie, opłaca się inwestować w córkę, której strategia życiowa jest bardziej zachowawcza (bezpieczniejsza) i która może liczyć na to, że znajdzie się "pod opieką" jakiegoś bogatego biznesmana.
Natomiast, jedynie chłopcy, którym pisany jest sukces społeczno-materialny będą mogli poszczycić się licznym potomstwem. Pokazuje to, że mechanizm poligamii, w której dużą rolę odgrywa dominujący samiec (alfa) odgrywa (odgrywał?) dużą rolę także u ludzi.
W Kenii byłoby to zrozumiałe - bogaty mężczyzna może mieć dużo kobiet, biedny żadnej, więc nie opłaca się w niego inwestować. Ale w USA..? Widocznie działa podobna reguła.

Jak to się ma do kultury gender? Nijak, matki od samego początku, czy tego chcą czy nie, faworyzują poprzez swój pokarm synów lub córki, mając na uwadze szanse na prokreację swoich dzieci w przyszłości. Innymi słowy, zachowania typowe dla płci (gender) mają swoje biologiczne podłoże zmierzające do sukcesu reprodukcyjnego, który jest podstawą inwestycji w dziecko. Nie opłaca się inwestować w chłopca, który nie będzie w przyszłości samcem alfa i nie zapewni licznych wnuków swoim rodzicom. Podobnie u dziewczynek. Kultra gender zakłada, że te wzorce są narzutem kulturowym, ale badania pokazuję, że niezależnie od kultury (czy braku kultury) inwestycja w potomostwo przebiega podobnie.

Co ciekawe, u makaków oprócz białka i tłuszczu, mleko dla męskich potomków ma wyższy poziom kortyzolu, co być może działa także u ludzi i ma wpływ na rozwój chłopców.
Tak czy siak, chłopcy czy dziewczynki są tacy jacy są i mają swoje ewolucyjnie zaprogramowane biologiczne cele, zanim zacznie się je wychowywać. Potem to już zupełnie inna sprawa.



Źródła:
Fujita, M., Roth, E., Lo, Y.-J., Hurst, C., Vollner, J. and Kendell, A. (2012), In poor families, mothers' milk is richer for daughters than sons: A test of Trivers–Willard hypothesis in agropastoral settlements in Northern Kenya. Am. J. Phys. Anthropol., 149: 52–59. doi: 10.1002/ajpa.22092

Notka w Scientific American

Fot. w nagłówku byronpeebles (CC-BY-SA)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Czy Zachodnia Antarktyda przeczy wpływowi człowieka na topnienie lądolodu?

Rdzeń lodowy z wydobyty z Ziemi Ellswortha (Zachodnia Antarktyda) dostarczył dowodów na to, że obecne topnienie lodowców w tym rejonie nie przekracza naturalnych zmian. Tym samym antropogeniczny wpływ na zmniejszanie się czapy lodowej w Zachodniej Antarktydzie został poddany pod wątpliwość.

Rdzeń lodowy przebadany został przez zespół brytyjskich badaczy w ramach programu iSTAR Brytyjskiej Służby Antarktycznej (BAS - British Antarctic Survey). Reprezentował on zapis 308 lat (od 1702 do 2009 roku) zmian klimatycznych Zachodniej Antarktydy, które interpretowano m.in. na podstawie fluktuacji składu izotopów stałych tlenu.
Stwierdzono, że klimat w tym rejonie uzależniony był od zmian temperatury wód powierzchniowych oraz ciśnienia atmosferycznego w tropikalnych częściach Pacyfiku (słynne zjawiska El-Niño i La-Niña). Zapis izotopowy w rdzeniu pokazuje, że obecne topnienie w rejonie Ziemi Ellswortha zapoczątkowane zostało pod koniec lat 50-tych XX w., a jego amplituda podobna jest do tych obserwowanych na Półwyspie Antarktycznym i centralnej części Zachodniej Antarktydy.

Nie to jednak jest najciekawsze w tych badaniach. Otóż, obecne tempo topnienia nie jest wyjątkowe w skali ostatnich 300 lat. Krzywe izotopowe, interpretowane jako zapis temperatury, miały w owym czasie bardziej dramatyczne zmiany, czyli okresy gwałtownych ociepleń i ochłodzeń. Do takich sytuacji dochodziło w połowie XIX i w XVIII wieku.

Wniosek z tego płynie taki, że to, co obserwujemy obecnie wcale nie musi być związane z działalnością człowieka, gdyż skala zjawiska nie przekracza naturalnych zmian jakie zachodziły w zachodniej Antarktyce w ciągu ostatnich 300 lat (Thomas et al., 2013).

Ciekaw jestem, jak sprawy potoczą się dalej, gdyż Zachodnia Antarktyda, obok Grenlandii, podawana była jako przykład gwałtownych zmian spowodowanych tzw. globalnym ociepleniem, wiązanym z uwalnianiem przez człowieka sporych ilości CO2 do atmosfery. W poście poświęconym zmianom poziomu morza wywołanym topnieniem Grenlandii zwróciłem uwagę na to, że Wschodnia Antarktyda notuje obecnie przyrost czapy lodowej, w przeciwieństwie do Zachodniej. Teraz okazuje się, że i w Zachodniej Antarktydzie topnienie można tłumaczyć pre-industrialnymi czynnikami działającymi w przyrodzie.

Nie jest to pierwszy tego typu głos. Podobne badania prowadzono na antypodach, w rosyjskiej Arktyce, gdzie na podstawie rdzenia 1000-letniego stwierdzono, że topnienie lodowców arktycznych jest bardziej złożonym problemem i wcale nie musi wynikać tylko z wpływu człowieka (Opel et al., 2013). W Arktyce w XV i XVI wieku dochodziło do gwałtownych zmian, związanych ze zmianą cyrkulacji atmosferycznej.

Trochę inna skala - krzywa izotopowa tlenu oraz poziom morza na przestrzeni ostatnich 100 mln lat i rozwój czapy lodowej na Antarktydzie (Miller et al., 2008).

Nie jestem ani sceptykiem, ani denialistą, ani też zwolennikiem globalnego ocieplenia. Zawsze, jako człowiek przyzwyczajony do myślenia kategoriami czasu geologicznego, twierdziłem, że 100 czy 150 lat pomiarów to za mało, żeby cokolwiek przesądzać. Patrząc z perspektywy 50 czy 500 mln lat ani obecne stężenie CO2 ani topnienie lądolodów nie robi wrażenia. Z tej perspektywy ciągle żyjemy w epoce lodowej.

Źródła:
Elizabeth R. Thomas et al., 2013. A 308 year record of climate variability in West Antarctica. Geophysical Research Letters, 40: 5492-5496.

Miller, K.G. et al., 2008. A View of Antarctic Ice-Sheet Evolution from Sea-Level and Deep-Sea Isotope Changes During the Late Cretaceous-Cenozoic. Proceedings of the 10th International Symposium on Antarctic Earth Sciences. Whashington.

Notka prasowa BAS - New ice core record shows climate variability in West Antarctica

Fot. w nagłówku by Elizabeth R. Thomas - Baza w zachodniej Antarktyce